Koncert fortepianowy G-dur, jedna z najbardziej fascynujących partytur Ravela, rodził się w bólach. Powstawał długo i z przerwami, między 1929 a 1931 r. W międzyczasie kompozytor zdążył ukończyć swój Koncert fortepianowy D-dur na lewą rękę, o który po utracie prawej ręki podczas I wojny światowej poprosił go Paul Wittgenstein. Pierwsze szkice utworu na fortepian z orkiestrą pochodzą podobno jeszcze z 1911 r. i zostały włączone do pierwszej części dzieła. Otwierający ją motyw wpadł kompozytorowi do głowy podczas podróży pociągiem między Oxfordem a Londynem; Ravel wracał wówczas do ojczystej Francji z tournée po Stanach, gdzie dogłębnie poznał jazz i blues. Dziwił się, że tak niewielu amerykańskich kompozytorów inspiruje się ich „przebogatą, różnorodną i fascynującą rytmiką”; jako twórca niezwykle chłonny i przetwarzający brzmieniowe nowości nie mógł jej zlekceważyć. Koncert G-dur to przykład znakomitej adaptacji jazzu na gruncie muzyki na wskroś francuskiej – wyrafinowanej, intelektualnej i sensualnej zarazem. Źródeł inspiracji było jednak więcej: sam Ravel przyznał, że pobrzmiewają tu echa Saint-Saënsa (neoklasyczna groteskowość, a poniekąd nawet motywika Presto odwołują się do tematu finału jego V Koncertu), zaś nad Adagio unosi się duch Mozarta. Środkowe ogniwo przysporzyło mu zresztą najwięcej trudności, a na zachwyty nad jej kantylenowym, niemal kontemplacyjnym charakterem odpowiadał: „Ta płynąca fraza! Pracowałem nad nią takt po takcie. To mnie prawie zabiło!”.

Pierwszą wykonawczynią Koncertu G-dur była jedna z jego ulubionych pianistek Marguerite Long (która jest również adresatką dedykacji), choć początkowo sam Ravel planował wykonać koncert zasiadając przy klawiaturze. Long nauczyła się partytury błyskawicznie. Pierwszy raz zabrzmiała w styczniu 1932 r. pod batutą kompozytora. Oboje objechali z nowym utworem całą Europę (gościli również w Warszawie), budząc wszędzie zachwyt. Niestety, wkrótce zaczęły o sobie znać pierwsze symptomy choroby francuskiego mistrza, do dziś, notabene, definitywnie niezdiagnozowanej (większość dowodów przemawia za stopniowo postępującym schorzeniem neurologicznym o charakterze otępienia z afazją ruchową Wernickiego). Święcący triumfy na europejskich estradach, szybko uznany za kanon literatury gatunku koncert miał się okazać ostatnim dużym dziełem w dorobku tracącego zdolność komponowania Ravela. 

Dzieło zaczyna się nietuzinkowo: jakby strzałem z bicza, po którym słyszmy folkowy motyw o prawdopodobnie baskijskiej proweniencji. Atmosfera od początku jest niezwykła, zanurzona w magicznym alembiku jazzu i swoistej dla Ravela, przepysznej, wielobarwnej instrumentacji z poszerzoną sekcją perkusji. W tym sonatowym allegro najwięcej dzieje się w rozbudowanej ekspozycji: od bluesowych modyfikacji pierwszego tematu – motorycznego, wręcz impulsywnego – przechodzimy do zainicjowanej dysonansami lirycznej melodyki drugiego tematu z reminiscencjami z Błękitnej Rapsodii Gershwina. Klimat jazzowego standardu mąci nieco przetworzenie, jeden z najbardziej niesamowitych momentów koncertu: oto bowiem po obowiązkowych progresjach i modulacjach muzyka dosłownie się rozpływa, przechodzi w inny stan skupienia. Dochodzimy do eterycznego mistycyzmu w pianissimo na smyczki i harfy, przerwanego solowymi bluesowymi figuracjami dęciaków i bulgoczącymi kompulsjami tutti – efekt jedyny w swoim rodzaju! Swoistą kulminację w repryzie stanowi kadencja, eksplorująca drugi temat, po której następuje energetyczna koda. Po gwałtownościach Allegramente początek Adagia wydaje się muzyką z innego świata. Kontrast jest ogromny: solista, grający przez długi czas bez orkiestry emanuje niezmąconym spokojem, kreuje melodię o dziwnej klarowności. Z łatwością poddajemy się jej pięknu, odnosimy wrażenie, że jest nieskończona. Na swój sposób ta kantylena obudowuje walcowy akompaniament, który nie zamilknie przez całe ogniwo. Niewinność i prostota, a zarazem finezja meandrującej przez tonacje muzyki naruszona zostaje w epizodzie środkowym, wprowadzonym przez flet, klarnet i obój. Po ustąpieniu napięć centralnego crescenda wracamy do klimatu błogości w fortepianowych ornamentach będących tłem dla prowadzącego narrację rożka angielskiego. Adagio kończy się serią wyciszonych tryli, po czym rozmywa się w ciszy. Finałowe, zwięzłe Presto wraca do nastroju części pierwszej, choć jest jeszcze bardziej witalne i impulsywne. Zarówno temat zasadniczy, jak i epizody poboczne tego ronda przeprowadzane są w postaci szybkich pasaży, które eksplodują energią. Mamy też quasi-jazzowe interwencje solistów z orkiestry i świetny, króciuchny ritornel, brzmiący jak jedna z przygrywek bandu z Manhattanu – od niego to ogniwo się zaczyna i nim się kończy.

Pośród wybitnych wykonawców tego koncertu szczególne miejsce zajmuje wspomniana Marguerite Long. Była jedną z najważniejszych przedstawicielek francuskiej szkoły pianistycznej; czarowała świetlistym, selektywnym touché (perlistość brzmienia do granic!), umiarkowaniem, dystansem od emfazy i nademocjonalności. Celem Long nie jest eksploracja napięć czy niuansów, a brzmienie – mieniące się dziesiątkami dynamicznych odcieni, zmysłowe, subtelne, tak bardzo francuskie z natury. Trudno nie wspomnieć o Samsonie Francois, który jest być może najsłynniejszym wykonawcą utworu – jego nagranie z Orchestre de la Société des concerts du Conservatoire pod André Cluytensem (EMI, 1960 r.) należy do najważniejszych pozycji dyskografii XX wieku. Jest w nim nie tylko wielka witalność i energia, ale i ogrom dźwiękowego malarstwa, zaś orkiestra to kwintesencja symfonicznej francuszczyzny, zwłaszcza w plastycznych sekcjach dętych. Osobiście najwyżej cenię wersję Krystiana Zimermana i Cleveland Orchestra pod batutą Pierre’a Bouleza (DG, 1998 r.). Fenomenalna pianistyka polskiego mistrza znalazła tu idealny materiał, by ukazać swą wielkość – połączenie precyzji, brawury, jak i niesamowitej kontroli nad dźwiękiem i narracją czynią tą płytę jedną z najwspanialszych w dorobku Zimermana. Wsłuchajmy się w krystaliczne pasaże czy tryle, w stylowość i elegancję frazowania. Każdy niuans i detal wydaje się przez Zimermana zauważony i wyeksponowany. Innym wielkim muzycznym architektem i sonorystą wykonującym koncert Ravela był Arturo Benedetti Michelangeli, potrafiący naginać czas, a w tkance dzieła wykuwać najsubtelniejszy ornament. Warto poznać nie tylko jego oficjalne nagranie z 1988 r. z Philharmonia Orchestra pod Ettore Gracisem (EMI, remaster; obok Ravela – Czwarty Rachmaninowa), ale również ciekawą kreację z LSO i Sergiu Celibidache.

Powyżej wspomniani pianiści nie zamykają listy wielkich interpretatorów Koncertu G-dur; jego admiratorów było na przestrzeni dekad bardzo wielu. Kogo jeszcze należy wspomnieć? Według mnie koniecznie Jeana Casadeusus, Vlado Perlemuttera…, z artystów nam współczesnych –  Louisa Lortie czy Jean-Efflama Bavouzeta. Wreszcie, jest jeszcze jedna legenda, która zarejestrowała koncert Ravela na pomnikowej płycie z berlińskimi filharmonikami pod Claudio Abbado (DG, 1968 r.). Od tamtego czasu wielka argentyńska pianistka, Martha Argerich nie rozstaje się z dziełem Ravela. Wróciła do niego w serii występów w wiedeńskim Musikverein i Konzerthaus, którą zamknęła koncertem 22 marca br.

Jak zwykle, 82-letnia laureatka 7. Konkursu Chopinowskiego dała w Wiedniu popis brawury i nadzwyczajnie wrażliwej muzykalności. Pozostaje we wspaniałej formie – polska publiczność mogła się o tym przekonać w ubiegłym roku we wrocławskim NFM, gdzie zagrała I Koncert C-dur Beethovena i współwykonała Karnawał zwierząt Saint-Saënsa. Towarzyszący jej w Musikverein zespół Wiener Philharmoniker pod dyrekcją ulubieńca wiedeńczyków Zubina Mehty również dał wiele satysfakcji, jednak w koncercie Ravela to legendarna Martha była spiritus movens. Od inicjującego dzieło taktu nadała puls narracji, którą prowadziła do ostatecznego zamknięcia. W pierwszej części bawiła się tempem, co rusz akcentowała harmoniczne współbrzmienia i drobne motywy. Muzyka płynęła bardzo wartko, aż do sławetnego przetworzenia w narracji zaproponowanej przez pianistkę nie było momentu wytchnienia. Z wielką swadą, niemal taką jak dziesiątki lat temu, poradziła sobie z najbardziej karkołomnymi pasażami Allegramente (zwłaszcza w repryzie, przed kodą), z drugiej strony – w jego mistycznej środkowej sekcji niemal zatrzymała czas. Podobnie w Adagio assai, w którym wykreowała wyjątkowej urody dźwięk, coś między głośnym szeptem a miękkim, delikatnym parlando… Długa, ponad 30-taktowa solowa kantylena fortepianu zawierała w sobie napięcie, budowała opowieść, koncentrowała całą uwagę słuchacza. Dialogi instrumentów dętych były barwne, choć zaangażowanie instrumentalistów szacownej orkiestry mogłoby być jeszcze większe. Światowej sławy zespół brzmiał znakomicie, emanował szlachetnym ciepłem, ale najlepsze wrażenie zrobił w drugiej części wieczoru, w muzyce Brucknera. W Ravelu momentami brakować mogło sprężystości, zwłaszcza w finale – ba, początek Presta został ku wielkiemu zaskoczeniu przespany przez sekcję dętą (ach, te trąbki!), a Mehta z początku nie nadążał w punkt za temperamentem solistki. Ostatnie ogniwo było popisem kolosalnych umiejętności wirtuozowskich Argerich, która choćby słynny bluesowy epizod zagrała na jednym oddechu – nadzwyczajne! Im bliżej zakończenia, tym temperatura była wyższa, a ostatnie uderzenie w bęben było niczym pęknięcie balonu, nadmuchanego do fizycznych granic. Bis był obowiązkowy – powtórzony finał zabrzmiał jeszcze lepiej (zwłaszcza po stronie orkiestry, już świetnie zsynchronizowanej z energetyczną partią fortepianu), wreszcie nie mogło zabraknąć standing ovation, zarezerwowanej w Wiedniu tylko na specjalne okazje. Kolejny bis był popisem samej Marthy – Traumes Wirren z  Fantasiestücke Schumanna gra ona w takich sytuacjach bardzo często, zawsze z brawurą i fantazją.

W drugiej części wspomnianego koncertu wiedeńscy filharmonicy pod Mehtą zagrali VII Symfonię Antona Brucknera w ramach celebracji 200. rocznicy urodzin wielkiego symfonika. Ale to już zupełnie inna historia, do której zamierzam powrócić. Dość powiedzieć, że trudno o doskonalszą wersję tego gigantycznego fresku – i wspanialszy prezent dla szacownego jubilata…

Sonatina Ravela – Martha Argerich w 1960 r.


MARTHA ARGERICH, WIENER PHILHARMONIKER, ZUBIN MEHTA – RAVEL, BRUCKNER; ZŁOTA SALA MUSIKVEREIN W WIEDNIU, 22 MARCA 2024 R.

Dodaj komentarz