Barry Douglas. Rozważny romantyk

Zadziwiające, że w ubiegłą sobotę audytorium gdańskiej Filharmonii Bałtyckiej zapełniło się zaledwie w jednej piątej. Swój recital w ramach Gdańskiej Jesieni Pianistycznej dał nieco zapomniany w Polsce wybitny brytyjski pianista Barry Douglas, pochodzący z Irlandii Północnej i przy każdej okazji podkreślający swe irlandzkie korzenie. Jego kariera nabrała rozpędu w latach 80. – w 1985 r. zdobył III miejsce na Konkursie Van Cliburna, rok później artysta wygrał Konkurs im. Piotra Czajkowskiego. Douglas dysponuje szerokim repertuarem, choć przeważa w nim muzyka XIX-wieczna – w ostatnich latach dla wytwórni Chandos nagrywa kolejne utwory Brahmsa i Schuberta.

W Gdańsku nie zabrakło dzieł powszechnie znanych, skomponowanych przez twórców, którzy formowali epokę rodzącą się w początkach XIX stulecia. Douglas rozpoczął od dwóch pierwszych impromptus z drugiego Schubertowskiego cyklu (D 935/op. 142). Jak się okazało, był to najsłabszy punkt w programie koncertu Brytyjczyka. Zarówno Impromptu f-moll, jak i As-dur wydały się mało liryczne, pozbawione wdzięku i subtelności. Frazy parły na przód, nie pozostawiając czasu i miejsca na oddech czy westchnienie.  Również brzmienie steinwaya pod palcami Douglasa rozczarowało – było matowe, pozbawione kolorystycznego bogactwa, sprawiało wręcz wrażenie pewnej surowości.

Zdecydowanie większe zainteresowanie wzbudziła interpretacja jednego z największych hitów literatury fortepianowej, Sonaty f-moll „Appassionaty” op. 57 Ludwiga van Beethovena. Douglas pokazał się tu jako artysta intelektualny, bez trudu ogarniający zawiłości fakturalne partytury, niestroniący zarazem od emocjonalnej żarliwości. Była to kreacja oparta o kanoniczne podejście do tego opus, można rzec – akademicka w swoich proporcjach, w żadnym miejscu jednak nienużąca. Ekspresja narastała z każdym ogniwem, choć grę Douglasa cechowała także pewna powściągliwość, umiejętność zbalansowania romantycznej gwałtowności ścisłym rygorem agogicznym. Znakomicie zabrzmiało rozwijające się od prostego tematu aż do podwójnej wariacji Andante con moto w Des-dur. Żywioł słynnego finału mógłby być jeszcze bardziej obezwładniający; Douglas nie należy do artystów pianistycznego „zwrotu afektywnego”, choć oczywiście tempa (prędkie, ale niezapędzone) były zadowalające, a śmiałe accelerando demonicznej kody, tak wyczekiwane przez publiczność, wywołało spore oklaski. Precyzja, czytelna artykulacja i klarowne frazowanie przypominały o klasycznej proweniencji tej muzyki.

Preromantycznie, ale z wyraźnym odwołaniem do klasycyzmu zabrzmiała również muzyka Schuberta, która wypełniła drugą część wieczoru. Po nieudanych impromptus słuszne mogły być obawy o ponowne interpretacje dzieł wiedeńskiego kompozytora; na szczęście, okazały się zbyteczne. Sonatę a-moll D 845 Douglas rozpoczął się z mocą, bezkompromisowo. Witalność i siła akordów, zwłaszcza w repryzie i dramatycznej kodzie, krzyżowała się ze śpiewnością motywów, choćby w nastrojowym przetworzeniu, będącym odrębną opowieścią zamkniętą w ramach Moderato. Douglas umiejętnie operował czasem – dotykał on liryzmu nie rozciągając nadmiernie fraz, a łatwo Schubertowskimi „niebiańskimi dłużyznami” wystawić cierpliwość słuchacza na szwank. Wariacje w części drugiej satysfakcjonowały nawet bardziej niż analogiczne ogniwo w Appassionacie – Douglas umiejętnie różnicował charakter każdej z nich, a brawurowa wariacja czwarta w As-dur pokazała spore wirtuozowskie zacięcie pianisty. Podobnie Scherzo – zagrane bardzo prędko, na granicy możliwości technicznych, jak i tolerancji estetycznej. Jego rozwój i napięcie wzbogacone były o śmiałe akcenty i delikatne powstrzymywanie narracji. Swoiste naprężenie miało również finałowe rondo, quasi-toccata – brytyjski muzyk nadał mu nieustanny rozwój, zakończony, po niemal porywającym accelerando, rozwiązaniem pod postacią ostatnich akordów. W kontekście Sonaty a-moll nie wolno zapomnieć o najwybitniejszych jej interpretatorach – Schnablu, Uchidzie czy Zachariasie, ale wersja Douglasa – zarówno koncertowa, jak i płytowa – dostarcza wielu powodów do zadowolenia.

Na bis zabrzmiał drugi ulubiony kompozytor bohatera wieczoru – Johannes Brahms. W jego późnym Intermezzo pianista potrafił rozświetlić gęstą fakturę i jej bogatą harmonię. Gra pełna dojrzałej mądrości, zasługująca na nasze docenienie.


BARRY DOUGLAS; SCHUBERT, BEETHOVEN; FILHARMONIA BAŁTYCKA W GDAŃSKU, 20 LISTOPADA 2022 R.

Schumann-esteta

Ostatni, piątkowy wieczór w Auli UAM w Poznaniu należał do szczególnie uroczystych. Poznańscy filharmonicy świętowali 75-lecie swojego istnienia. Inauguracja działalności orkiestry odbyła się dokładnie 10 listopada 1947 roku, pierwszy koncert poprowadził wówczas Stanisław Wisłocki. 10 listopada 2022 roku nie obyło się bez 45-minutowej ceremonii, podczas której wręczono dziesiątki odznaczeń państwowych dla najbardziej zasłużonych osób związanych z poznańską orkiestrą. Aula uniwersytecka wypełniona była po brzegi, trudno się dziwić – jubileusz uświetnił występ ulubieńca polskiej publiczności, Rafała Blechacza. Poznań ma wyjątkowe szczęście, bowiem artysta bywa tu relatywnie często – jego ostatnie poznańskie koncerty relacjonowałem także na tej stronie.

Zanim zabrzmiał pod palcami Blechacza Koncert fortepianowy a-moll Roberta Schumanna, Orkiestra Filharmonii Poznańskiej pod batutą swojego obecnego szefa, Łukasza Borowicza wykonała Uwerturę komediową Tadeusza Szeligowskiego, skomponowaną w 1952 r., zatem 5 lat po zainaugurowaniu działalności orkiestry, której Szeligowski – związany przez lata ze stolicą Wielkopolski – dziś patronuje. Muzyka polska spięła wieczór klamrą: po Schumannie-Blechaczu usłyszeliśmy jeszcze poemat symfoniczny Rapsodia litewska Mieczysława Karłowicza i Kościelec 1909 Wojciecha Kilara.

Rapsodia litewska jest dziełem na wskroś przesiąkniętym folklorem wschodnich kresów Rzeczpospolitej, z jednej strony w swym języku muzycznym śmiało odwołującym się do ducha niemieckiego późnego romantyzmu, z drugiej – kreującym wyjątkowy, mroczny klimat naznaczony ludowością w melodyce i harmonicznej stagnacyjności. Filharmonicy podkreślili wielobarwność instrumentacyjną tej kompozycji – sugestywnie zabrzmiał zwłaszcza nostalgiczny temat intonowany przez flet, który powraca z zakończeniu. Borowicz ciekawie budował kolejne strukturalne plany, rozwijał dramaturgię poszczególnych sekcji dzieła, pozwalał wreszcie wybrzmieć niskim rejestrom orkiestry tak, jak zapewne pragnął tego Karłowicz, gdy pisał o tej muzyce: „[…] starałem się zakląć w nią cały żal, smutek i niewolę wiekuistą tego ludu, którego pieśni w mym dzieciństwie brzmiały”. Wydaje się, że łatwo popaść tu w narracyjne mielizny – Borowicz szczęśliwie tego uniknął. Nie mniej satysfakcji przyniosła wieńcząca jubileuszowy wieczór kompozycja Kilara, hommage a Karłowicz i wielka afirmacja innego polskiego folkloru – góralskiego. Wysoko ceniony przeze mnie Kościelec 1909 z 1976 r. (prezent na 75-lecie innej Filharmonii – Narodowej) to hołd złożony młodopolskiemu twórcy, a także oddany duchowi Tatr (w których autor Rapsodii tragicznie i przedwcześnie zginął). To także apoteoza osobistej wiary Kilara i jego bojaźni wobec Stwórcy, którego Kilar upatrywał w wysokogórskich krajobrazach. W wykonaniu Borowicza i poznańskiej orkiestry Kościelec 1909 zabrzmiał z całą swą ekspresyjną mocą jako „epitafium, pieśń o miłości i śmierci”, zgodnie z intencją kompozytora. I znów satysfakcjonowały gęste, ciemne barwy poznańskiego zespołu, trudno było też o większą emfazę w kulminacjach tutti, przyprawiających tu o gęsią skórkę. Dyrygent bez szczególnych problemów panował nad ogromnym składem, stopniując iście ekspresjonistyczny, żywiołowy dramatyzm przy każdej kolejnej odsłonie tematu Kościelca czy „zewu otchłani”. Słowem: usłyszeliśmy w pełni zadowalające przypomnienie klasyków XX-wiecznej muzyki polskiej.  

Jak na tym tle wypadł Koncert Schumanna z gwiazdą wieczoru przy klawiaturze? Op. 54 Schumanna to wyjątkowy utwór w dziejach pianistyki, de facto nie będący wcale klasycznym popisem solisty-wirtuoza. Część pierwsza miała stanowić z początku jednoczęściową fantazję (1841 r.), pierwotna wersja była jednak dla ukochanej Clary Schumann-Wieck zbyt mało wirtuozowska, została więc nieco zmodyfikowana, a ostatecznie uzupełniona o dwie części – powolne Intermezzo i finałowe Allegro vivace. Jest w tym przedziwnym, przepełnionym namiętnością fortepianowo-orkiestrowym alembiku mnóstwo dowodów na głębokie uczucie twórcy wobec swej żony. Ten per se romantyczny utwór wydaje się bliski naturze Blechacza, jednego z najbardziej emblematycznych chopinistów ostatnich dwóch dekad. Jego interpretację cechowała przede wszystkim śpiewność. Artysta kreował frazę w sposób przejmująco poetycki, wysubtelniał każdy jej wyraz, a nawet sylabę. W grze Blechacza było sporo elegancji i wyrafinowania (wykończenia fraz!) przy stosunkowo sztywnym rygorze rytmicznym, bywały też potoczyste dialogi z solistami czy poszczególnymi sekcjami orkiestry. Szczególną satysfakcję odczułem w środku Intermezza, słuchając jak pianista dopowiada swe figuracje do złocistych brzmień wiolonczel i reszty smyczków, nie przejmując pierwszeństwa. W częściach skrajnych, w toku narracji, brakowało jednak czasem agogicznego zgrania obu organizmów, pianista wyraźnie wyprowadzał tempa, zwłaszcza w pierwszym ogniwie (maniera wielu wybitnych solistów), zaś w samej orkiestrze piony harmoniczne bywały mocno nierówne (na temat nieczystej intonacji poznańskich dęciaków piszę z kolei chyba od początku istnienia tej strony…). Śpiewność nie idzie u Blechacza ze spontanicznością – artysta przygotowuje swoje koncepcje bardzo skrupulatnie i potrafi uczynić z tego walor. Brakowało mi jednak w najbardziej pianistycznym fragmencie koncertu, kadencji na koniec Allegra affetuoso czy finałowym, ekscytującym pędzie ronda, przekroczenia pewnego Rubikonu w zakresie dynamiki. Nie można przejść obojętnie obok urody i wielobarwności brzmienia Blechaczowego steinway’a, zwłaszcza w piano (touche inspirowane… Zimermanem?), jednak skala forte – fortissimo wydawała się nieco zawężona. Blechacz wpisał się w ten typ interpretacji Koncertu a-moll, który nie faworyzuje solisty, gdzie fortepian jest jednym z bohaterów sztuki – poematu o miłości artysty-romantyka.

Na bis zabrzmiały dwa mazurki Chopina, muzyczne portfolio Blechacza (póki co nie sposób wyobrazić sobie polskiego pianisty w sonatach Prokofiewa czy drapieżnych koncertach Rachmaninowa). Miniatury w wykonaniu zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego z 2005 r. miały delikatnie zarysowane taneczne rytmy, były zagrane półszeptem i bardzo cantabile. To estetyczne granie, eksplorujące raczej skalę mikro niż makro, w czasach „zwrotu afektywnego” wielu współczesnych pianistów będzie miało z pewnością licznych entuzjastów.

II Sonata Schumanna – Rafał Blechacz w Teatrze La Fenice, 2017 r.


RAFAŁ BLECHACZ, ORKIESTRA FILHARMONII POZNAŃSKIEJ; SZELIGOWSKI, SCHUMANN, KARLOWICZ, KILAR; AULA UAM W POZNANIU, 11 LISTOPADA 2022 R.