Bruce Liu wraca do Polski. Czaruje, ale i budzi wątpliwości.  

Wielu donosiło o niedosycie po pierwszym z dwóch wrocławskich występów zwycięzcy ostatniego Konkursu Chopinowskiego. Pojawiały się sugestie o zmęczeniu czy wręcz artystycznym wyeksploatowaniu po intensywnych międzynarodowych podróżach w ostatnich miesiącach.  Słuchając jego piątkowego koncertu w szczelnie wypełnionym publicznością wnętrzu Narodowego Forum Muzyki miałem wrażenie, że jego artyzm – choć wielki –  jest cały czas nieoszlifowany, wciąż częściej płata figle niż uderza w nuty powagi, eksploruje sprawy błahe i marginalne nie mniej chętnie niż analizuje treści, w konsekwencji – czasem zwodzi pianistę na manowce.

Gdy idzie o Bruce’a, trudno o jednoznaczność. Nie można się przecież nie zachwycić brzmieniem, które kreuje na instrumencie steinwaya czy fazioli. Jest w jego grze szlachetne ciepło, a zarazem pełna kontrola dźwięku. O pięknym, perlistym touchee i migotliwym światłocieniu pisaliśmy w tym miejscu już niejednokrotnie. Ten subtelny rodzaj tonu kreowany jest zawsze świadomie, a egzekwowany z żelazną konsekwencją na każdym koncercie. Brzmieniowy świat Liu uważam za artystyczny majstersztyk, który wyróżnia go pośród młodych wirtuozów ostatniej dekady.  Czy jednak obok dźwiękowego piękna jest w stanie zachwycić również ukazaniem muzycznej prawdy, zbudowaniem struktury i wyłonieniem z niej emocji?

Od pierwszych taktów młodzieńczego II Koncertu B-dur Beethovena nie mieliśmy wątpliwości, że słuchamy interpretacji Bruce’a. Jego mezzopiano-piano, rozciągnięte niemal na całe pierwsze ogniwo, satysfakcjonowało wspomnianą sonorystyczną urodą, jednocześnie zaczęło rodzić pytania o koncepcję dramaturgiczną czy retoryczną. W tym bardzo klasycznym Allegro w zasadzie nie wyczuwało się napięć – poza momentami, gdy pianista bawił się kontrapunktem czy nie zawsze słusznym, bo zaburzającym konstrukcję rytmiczną eksponowaniem basu. Do kadencji muzyka płynęła dość wartko (choć tempa wirtuozów połowy XX wieku bywały bardziej brawurowe – czy jednak zawsze z korzyścią dla narracji?), pianista dość dobrze współpracował z wrocławskimi filharmonikami i Pascalem Rophé, jedynie w paru miejscach linie orkiestry i fortepianu nieco się rozminęły. Sama kadencja, dopisana przez dojrzałego kompozytora wiele lat po premierze koncertu, zadziwiła – niemal nie osiągnęła (przynajmniej z perspektywy I balkonu) dynamiki forte, a do jej materii wkradł się chaos; była poszatkowana, podzielona na części, przy tym dość frywolna agogicznie i powierzchowna wyrazowo. Trudno zrozumieć, by był w tym celowy zabieg artysty. Wydaje się, że zabrakło mu pewnej całościowej koncepcji na pierwsze ogniwo op. 19 Beethovena – od strony muzyczno-pianistycznej brakuje tu zupełnie fajerwerków, które Liu uwielbia wypuszczać do publiczności w wielu innych, bardziej dosadnych czy sugestywnych kompozycjach.

W marzycielskim Adagio pianista i orkiestra wybrzmieli satysfakcjonująco, choć odczułem pewien deficyt refleksyjnego skupienia, zatrzymania czasu, jak wtedy, gdy przy instrumencie zasiada Serkin, Fleisher, Argerich czy Zimerman. Być może jednak klasycyzujący Liu, nie nadając większego ciężaru ekspresyjnego części powolnej chciał silniej zwrócić uwagę na pełne wigoru rondo, które stało się prawdziwym Finalmusik,  zdecydowanie najpełniejszym i najbardziej przekonującym wyrażeniem emploi kanadyjskiego artysty. Z fantazją i niekłamaną radością zaprezentował skoczność tematu zasadniczego. Słynny minorowy kuplet skrzył się od akcentów, sforzat, zmian barw, a modulacja-niespodzianka do G-dur zamiast tonacji zasadniczej w powrocie refrenu dała kolejny pretekst do młodzieńczej zadziorności. Lekkość, ale i klarowność – trudno było dostrzec zamglenie któregoś taktu nadmierną pedalizacją! Koda utwierdziła w nas obraz roześmianej twarzy Beethovena. Czy jednak Bruce Liu wiarygodnie potrafi pokazać jego inną twarz – zamyślonego i krzepkiego humanisty, twórcy III, IV i V Koncertu bądź, dajmy na to, Sonaty op. 111?

Na bis prawdziwą furorę wśród złaknionej każdego Bruce’owego dźwięku publiczności zrobiła ragtime’owa wersja Beethovenowskiej bagateli „Dla Elizy” autorstwa Ethana Uslana – niezbyt spontaniczna, raczej wycyzelowana do detalu, zarazem bardzo przyjemna dla ucha. Drugi bis – pierwsza etiuda z op. 25 Chopina – miał w sobie dużo piękna, zwłaszcza w warstwie brzmieniowej, iście harfowej, z ładnie wysnutą kantyleną. Szkoda, że w środkowej części Liu znów skupił się na szukaniu dodatkowych, pojedynczych polifonii, swoistego czwartego wymiaru, co wprowadziło do tej urokliwej muzycznej sceny pewne nieuporządkowanie. Swoją drogą, czyżby Etiuda As-dur była zapowiedzią nowej, tworzącej się właśnie (Chopinowskiej?) płyty artysty…?

Po przerwie Orkiestra NFM Filharmonia Wrocławska wykonała tytaniczną V Symfonię Mahlera, ale to już zupełnie inna historia, do której… powrócę niebawem.


BRUCE LIU, ORKIESTRA NFM FILHARMONIA WROCŁAWSKA, PASCAL ROPHE – BEETHOVEN, MAHLER; NARODOWE FORUM MUZYKI WE WROCŁAWIU, 27 STYCZNIA 2024 ROKU

2 uwagi do wpisu “Ucieszne figle… Bruce’a Liu

Dodaj komentarz