Być może celebrowany właśnie jubileusz Antona Brucknera sprawi, że w roku 2024 muzyka wielkiego symfonika spod Linzu nieco wyprze dzieła Mahlera, bijącego w ostatnich latach rekordy popularności – zgodnie z wyliczeniami ekspertów witryny bachtrack.com w ciągu ostatniej dekady liczba wykonań jego symfonii na świecie podwoiła się. Nic dziwnego, zwłaszcza, gdy słuchacze mają okazję na żywo doświadczyć niezwykłej magii Adagietta z V Symfonii – muzyki znanej z setek opracowań, nieśmiertelnego filmu „Śmierć w Wenecji” Viscontiego, synonimu natchnionej późnoromantycznej symfoniki. Jak twierdził Willem Mengelberg, wybitny kapelmistrz i przyjaciel kompozytora, Adagietto zostało napisane jako list miłosny Mahlera do żony Almy.  V Symfonia, dziś być może jego najbardziej lubiany symfoniczny cykl, święci prawdziwe triumfy, choć sam kompozytor uważał, że publiczność nie będzie w stanie jej zrozumieć i w pełni docenić. Ostatnio słyszałem je dwukrotnie – w Walencji w wykonaniu miejscowych filharmoników pod batutą swojego szefa, do niedawna kierującego zespołem NOSPR w Katowicach, Alexandra Liebreicha oraz we Wrocławiu, gdzie orkiestrą filharmoników wrocławskich kierował Pascal Rophe. Przed przerwą wystąpił wówczas Bruce Liu.

Dzieło ma ogromne rozmiary i jest – w odróżnieniu od poprzednich trzech symfonii – czysto instrumentalne. Dzieli się na trzy rozdziały (Abteilungen) i stanowi kalejdoskop emocji; jest swoistą odyseją od piekła do nieba, od mroku i śmierci do triumfalnej jasności. Dwa ogniwa składające się na pierwszy rozdział to marsz żałobny (w określeniu tempa pojawia się niemieckie wie ein Kondukt), ze słynnym otwierającym solo trąbki oraz waleczne, bohaterskie Stürmisch bewegt, mit größter Vehemenz. Orkiestra NFM Filharmonia Wrocławska pod francuskim dyrygentem rozpoczęła marsz zdyscyplinowanie, a inicjująca fraza trąbki zabrzmiała w zasadzie bez szwanku. Nie obyło się jednak bez rozchodzenia pionów harmonicznych, choć z czasem zauważalna była poprawa współbrzmienia orkiestry. Plastyczna i pełna wdzięku gestykulacja Pascala Rophe sprawiała, że zespół brzmiał pewnie i co najmniej przyzwoicie. Stürmisch bewegt, odległe echo allegra sonatowego, przysparza wykonawcom duże trudności – jest utrzymane przez długi czas w niemal najwyższej dynamice, stąd przed wejściem nowych myśli i wątków niełatwo o jego wewnętrzne zróżnicowanie dramaturgiczne. Walenccy muzycy rozpoczęli pierwszy rozdział symfonii z jeszcze większą pasją i mocą. Liebreich prowadził orkiestrę z niekłamanym zaangażowaniem, próbując z nie zawsze perfekcyjnych technicznie instrumentalistów wydobyć szczere emocje. W obu interpretacjach galaktyczny chorał w D-dur przerywający na chwilę tragizm drugiego ogniwa zrobił potężne wrażenie – obaj dyrygenci umiejętnie poderwali orkiestrę do jeszcze większej pracy wyrazowej.

W środkowym rozdziale, niezwykle rozbudowanym i wielotematycznym Scherzo (we Wrocławiu orkiestra stroiła się po nim, w Walencji – jeszcze przed) jego wewnętrzna różnorodność otwiera całą gamę koncepcji dyrygenckich. Rophe poprowadził wrocławian bardzo solidnie, stosunkowo zwarcie i dość wartko; z zespołu wyróżniały się oczywiście niemal solistyczne waltornie (prawie bez wpadek!), czasem drapieżne klarnety i oboje. Liebreich z kolei wykreował w tym ogniwie prawdziwą symfonię w symfonii. To bardzo niejednoznaczna muzyka, jak sam mawiał twórca – „chaos, z którego powstanie świat po to, by zaraz znów się rozsypać”. Niemiecki dyrygent eksplorował w tej partyturze zadziwiający konglomerat walców i ländlerów wprzęgnięty w iście schizofreniczny nastrój. Podkreślanie tanecznych rytmów, aż do quasi-dance macabre, było konsekwentne, niemal przerysowane. Liebreich uczynił zarazem ze Scherzo swoisty koncert na róg – waltornistka stała przez dużą część tego ogniwa, a w jej frazowaniu było sporo wdzięku i szlachetności.  

Wreszcie rozdział trzeci, galaktyczny finał poprzedzony sławnym Adagietto. W tej duszy całego cyklu, przeznaczonym jedynie na smyczki i harfę, obie orkiestry nie ustrzegły się pełnych intonacyjnych wpadek, zwłaszcza w subtelnych portamentach. Wersja Orquestra de Valencia i Liebreicha była bardziej zamyślona, medytacyjna, wrocławska orkiestra pod Rophem grała bardziej zasadniczo i obiektywnie, a czas trwania był tu bliższy temu z dawnych, wartkich nagrań Waltera czy Mengelberga. W Adagietto pauzują instrumenty dęte i perkusja i we Wrocławiu dopiero w tej części dało się w pełni odczuć brzmienie smyczków – w kontekście pozostałych ogniw dało się słyszeć deficyt liczebności tej sekcji. W Walencji proporcje brzmieniowe były bardziej wyważone, a moc i wolumen dźwięku smyczków, mimo pewnych potknięć, satysfakcjonowały bardziej.

Finał stanowi ostateczne, pełne blasku, triumfalne rozwiązanie, a zarazem kontrapunktyczną apoteozę, w której pojawiają się wcześniejsze tematy symfonii. Obaj dyrygenci i obie orkiestry stanęły na wysokości zadania, obie kody zabrzmiały niezwykle świetliście. Życzyłbym sobie u Rophe’a nieco więcej przestrzeni i możliwości wybrzmienia do końca poszczególnym instrumentalistom, którzy z reguły nie mieli sposobności pokazania pełnej palety barw. Obiektywny Rophe kontrastował z mniej powściągliwą i bardziej detaliczną wersją Liebreicha. Ostatecznie jednak koda w wykonaniu wrocławskich filharmoników z przeszywającym okrzykiem piccolo wydobytym z tutti postawiła publiczność niemal od razu na nogi; stojak u temperamentnych Hiszpanów oczywiście także był obowiązkowy.

Dwa satysfakcjonujące spojrzenia na tajemnicę Piątej Mahlera.

Zatrzymanie czasu – wizja Adagietta w wykonaniu Leonarda Bernsteina i Wiedeńczyków


ORQUESTRA DE VALENCIA, ALEXANDER LIEBREICH, PALAU DE LA MUSICA W WALENCJI, 12 STYCZNIA 2024 ROKU

ORKIESTRA NFM FILHARMONIA WROCŁAWSKA, PASCAL ROPHE, NARODOWE FORUM MUZYKI WE WROCŁAWIU, 26 STYCZNIA 2024 ROKU

MAHLER

Dodaj komentarz